Autor:

2017-01-20, Aktualizacja: 2017-01-27 12:09

Rogata dusza, czyli przypadki pewnego literata

Słowa napisanych przez niego piosenek „Czerwone korale”, „W kinie w Lublinie”, „Byłaś serca biciem” czy "Niech mówią, że to nie jest miłość" znają chyba wszyscy fani polskiej muzyki. Nam Zbigniew Książek, autor tekstów do wielokrotnie nagradzanego "Tryptyku Świętokrzyskiego" Piotra Rubika, opowiedział o tym, kim są bohaterowie jego nowej książki, jak wystąpił nago w filmie Marty Meszaros i czym właściwie jest sława.

Zbigniew Tadeusz Książek – pieśniarz, scenarzysta, tekściarz i poeta. Autor tekstów piosenek m. in. Andrzeja Zauchy, Michała Bajora, Zbigniewa Wodeckiego, Ryszarda Rynkowskiego czy zespołu Brathanki, współpracownik Piwnicy pod Baranami. Jego sztuki teatralne reżyserowali m. in. Márta Mészáros („Urodziny mistrza”), Krzysztof Jasiński („Sztuka kochania”) i Igor Michalski („Sceny miłosne dla dorosłych”). Twórca scenariuszy filmów animowanych („Żeby inaczej pięknie raczej”, „Biały Pies” i „Dla Noemi”), dobranocek dla dzieci oraz scenariusza spektaklu Piwnicy pod Baranami „Groble, Groble, czyli Piotra Skrzyneckiego opowieść o żywych i umarłych”. Autor powieści i wierszyków dla dzieci. Jesienią 2016 r. ukazała się jego książka „Byłaś serca biciem, czyli przypadki pewnego literata”, będąca czymś pomiędzy autobiografią a fikcją literacką.


Tytuł Pana powieści „Byłaś serca biciem, czyli przypadki pewnego literata” nawiązuje do przeboju Andrzeja Zauchy. Dlaczego?

Andrzej był dla mnie kimś bardzo specjalnym. Przyjaźniliśmy się, dużo czasu spędzaliśmy razem. Ta piosenka została napisana z myślą o jego żonie Elżbiecie, która zmarła po ciężkiej chorobie. Andrzej zawsze bardzo się wzruszał śpiewając ten utwór, bo przypominał mu Elżbietę. Jak wiadomo, zmarł rok po niej, zastrzelony przez męża swojej kochanki. A piosenka „Byłaś serca biciem” została nagrana w różnych aranżacjach na około trzydziestu płytach. Jednak tylko to, co zrobił z nią Jarosław Dobrzyński, tylko jego muzyka oparła się czasowi i przetrwała. Jeżeli ktoś pokusił się o inną aranżację, to wychodziła z tego klapa absolutna.

© fot. z archiwum Zbigniewa Książka

Z Janem Nowickim

Podobno to Zaucha spowodował, że wystąpił Pan w operze...

Jak wspomniałem, z Andrzejem łączyła mnie nie tylko przyjaźń, schodziły się również nasze drogi zawodowe. I to właśnie on wpadł na pomysł, bym wystąpił w operze „Kur zapiał” Jana Kantego Pawluśkiewicza. Zaplanował dla mnie rolę diabłów. Śmieszyło go, że śpiewam - w przeciwieństwie do niego - bardzo chropawo i stwierdził, że rola diabłów będzie idealna dla takiego głosu. A śpiewałem piosenki do słów Wieśka Dymnego. Zresztą strasznie obawiałem się tego występu i tego, jak wypadnę na tle śpiewaków operowych, którzy mają przecież latami szkolone głosy. Ale potem na szczęście okazało się, że nie było się czego wstydzić. Byłem zwariowanym diabłem.

Gdyby ktoś się wybrał do kabaretu Piwnica pod Baranami w Krakowie, to usłyszy mnóstwo Pańskich piosenek. To dlatego, że przyjaźnił się Pan z twórcą Piwnicy, Piotrem Skrzyneckim?

To moje pisanie dla Piwnicy to na początku różnie wyglądało. Tak w ogóle, to bardziej przyjaźniłem się z Jankiem Nowickim, a to on kumplował się blisko z Piotrem. Oczywiście znaliśmy się dość dobrze z Piotrem, ale nie była to jakaś olbrzymia zażyłość. Dlatego też bardzo się zdziwiłem, gdy poprosił mnie o napisanie songów do filmu o placu na Groblach. Piosenki napisałem, ale w międzyczasie Piotr odszedł. Nowy szef Piwnicy, Marek Pacuła, niekoniecznie był zainteresowany tym tematem. Ale potem wystawiliśmy to, co stworzyłem, jako część koncertu. No a teraz w repertuarze Piwnicy faktycznie jest prawie połowa moich piosenek. Tak się złożyło.

Czyli są sława i pieniądze z tego tytułu?

Pieniędzy z tego raczej nie ma, bo moja pisanina dla Piwnicy jest czysto towarzyska. A sława? (śmiech) Sława to dość wątpliwa, bo ludzie zazwyczaj kojarzą wykonawcę, a kto pamięta o twórcy słów piosenek? Taki jest los tekściarza.
Dlatego też, jak ktoś nazywa mnie poetą, to się obruszam, ale prawdę powiedziawszy od lat 80. żyję z tego, co piszę.



© fot. z archiwum Zbigniewa Książka

Zbigniew Książek na scenie w młodości

Ale przecież zadebiutował Pan w 1979 roku jako pieśniarz i przez wiele osób nadal jest tak kojarzony?

To prawda. Zadebiutowałem jako młody, gniewny pieśniarz. Jednak, gdy komuna upadła, moje charczenie przeciwko ustrojowi nie miało sensu, więc przestałem to robić i znalazłem sobie inne zajęcie. Niektórzy nie przestali, walczyli nadal słowami śpiewanymi i… chyba mieli rację. Grzegorz Tomczak na przykład (wspomniany w mojej książce), który razem ze mną wystąpił z sukcesem na festiwalu piosenki studenckiej, koncertuje do tej pory.

Spodobał mi się ten fragment książki, w którym Jan Nowicki opowiada, jak wystąpił w scenie erotycznej w filmie „Anatomia miłości”.

Po prostu chciał mi opowiedzieć, że występ nago to dla aktora taki sam występ jak każdy inny. On, mając zagrać scenę seksu, po prostu zasnął, bo był zmęczony. Z Jankiem znamy się lata. Współpracujemy, jestem recenzentem jego wierszy. I uważam, że gdyby wcześniej zaczął je tworzyć, byłby wielkim poetą. No, ale on nie pisał, tylko głównie grał. A ta opowieść o występie nago wzięła się stąd, że Janek chciał mi dodać odwagi. Napisałem sztukę telewizyjną „Urodziny Mistrza” dla Nowickiego i o Nowickim. Zadzwonił do mnie z informacją, że Marta Meszaros wyreżyseruje tę sztukę, ale to jest transakcja wiązana. W zamian za to, że ona wyreżyseruje, ja mam zagrać w jej filmie „Córy szczęścia”, bo z roli zrezygnował w ostatniej chwili Jerzy Bińczycki. Ucieszyłem się i zgodziłem.
Radość moja zmalała, gdy tuż przed występem dowiedziałem się, że gram nago, a w dodatku mam mówić po angielsku. To było dla mnie przeżycie traumatyczne…


Traumatyczne ze względu na nagość?

Ze względu na nagość też, bo nie myślałem o sobie jako o kimś, kogo nagość może być estetyczna. Najbardziej traumatyczne przeżycie zawdzięczam jednak temu, że miałem grać swoją rolę po angielsku. W końcu się jednak udało, zresztą Meszaros trochę zmieniła koncepcję, gdy się dowiedziała, jak przeraża mnie ten język. Nie musiałem udawać, że znam angielski.




Na zdjęciu z żoną i Andrzejem Sewerynem


A Pańska żona, kiedy dowiedziała się o tej roli? Na premierze filmu?

No nie, powiedziałem jej wcześniej. Mam trochę inne podejście do rodziny, niż niektórzy moi koledzy. Ja poukładałem sobie świat w zaciszu pokoju, a nie w blasku lamp. A moja żonę poznałem, gdy była w VII klasie. Była mała, drobna, ciemnowłosa, czyli dokładnie taka jak teraz. Ja byłem od niej o 3 lata starszy. Kiedyś, gdy spotkałem ją na ulicy z koleżanką, powiedziałem do niej: „Ja się z tobą kiedyś ożenię”. A potem, wieki później, gdy byliśmy ze sobą już kilka lat, przypomniała mi, że obiecałem jej ożenek. Powiedziałem, że tylko tak mówiłem, a ona na to, że przecież ona wzięła to na poważnie. No i był ślub. I tak jesteśmy ze sobą już 35 lat. Po prostu musiałem jej o tej mojej nagiej roli wcześniej powiedzieć…

W swojej książce wspomina Pan pielgrzymkę do Watykanu i spotkanie z Janem Pawłem II.

Ta pielgrzymka była dla mnie nagrodą. Ale opowiem po kolei, jak to się stało. Poproszono mnie, bym zorganizował i poprowadził koncert w kultowym krakowskim kościele w Mistrzejowicach. To miał być zwyczajny koncert, nie koncert pieśni religijnych. I tak poznałem księdza Kazimierza Jancarza. W czasach walki z systemem był on spowiednikiem ludzi, którzy z tym systemem walczyli. Koncert się odbył, wystąpili m. in. Marek Grechuta, grupa Pod Budą i wielu innych artystów. I podczas prowadzenia tego koncertu zdarzył się pewien zgrzyt, bo wyszedłem i powiedziałem do widzów: "Dzień dobry, witam w wolnej Polsce, tu nie ma socjalizmu".

No i zaraz dostałem zakaz występów. To się bardzo niekorzystnie odbiło na mojej pracy zawodowej. Co prawda, jakiś czas potem zaproponowano mi pracę w krakowskim oddziale TV. Dostałbym 3-pokojowe mieszkanie i niezłe pieniądze. Miałem pisać pod pseudonimem teksty do „Spotkań z balladą”. Ale na bankiecie, gdy miałem dać odpowiedź, powiedziałem, że się na to nie zgadzam. Niektórzy koledzy mówili, że głupi jestem, bo trzeba było brać, ale byłem raczej rogatą duszą i nie odpowiadało mi takie postawienie sprawy.
No, w końcu nie każdy ma predyspozycje, by zostać szują.


A wracając do Jancarza, współpracowałem z nim potem jeszcze wiele razy, nie tylko w Mistrzejowicach. Jancarz miał ziemię po rodzinie w okolicach Makowa Podhalańskiego. Wybudował tam ośrodek dla dzieci alkoholików. I tam m. in. razem zrobiliśmy warsztaty piosenki etycznej. Bywali na nich różni wykonawcy, m. in. Renata Przemyk, Leszek Wójtowicz, tam poznałem Lecha Wałęsę i wielu ludzi, którzy potem stali się częścią władzy. A po zakończeniu stanu wojennego w nagrodę za swoje działania pojechałem na pielgrzymkę do Watykanu i miałem możliwość spotkać się z ojcem świętym Janem Pawłem II. Jancarz mówił wtedy, że teraz już nie trzeba walczyć, tylko organizować kolonie dla dzieci, pomagać.

Współpracował Pan z różnymi artystami, ale to z Piotrem Rubikiem wydał platynowe i złote płyty. Jak doszło do tej współpracy?

Przez przypadek, chociaż razem napisaliśmy ze 150 piosenek. A zaczęło się tak, że był potrzebny utwór do filmu „Quo vadis”. Powstała już piękna muzyka, ale potrzebna była jeszcze wiodąca piosenka. Zadzwonili do mnie z Sony Music Poland i spytali, czy jestem zainteresowany napisaniem słów do niej. Pomyślałem: "czemu nie?" Napisałem słowa i nawet nie liczyłem, że coś z tego będzie. A tu po jakimś czasie otrzymałem gotową piosenkę z muzyką bliżej mi nieznanego Rubika. I to był początek. Piosenka została wysłana do Los Angeles, gdzie przebywał wtedy Michał Bajor, odtwórca jednej z głównych ról w tym filmie i bardzo mu się spodobała. Wtedy jeszcze nie spotkałem Rubika, ale bardzo mi się spodobała taka współpraca na odległość. Dlatego też, gdy wojewoda kielecki planował zlecić mi napisanie słów do „Tryptyku świętokrzyskiego”, to ja jako muzyka do tego oratorium poleciłem Piotra Rubika. I napisał rzecz naprawdę piękną. Powstało z tego oratorium i płyty, a Rubik zagrał to kilka razy w Polsce i m. in. w USA.


© fot. z archiwum Zbigniewa Książka

Z Piotrem Rubikiem

Jest Pan także autorem słynnej piosenki „Czerwone korale”, śpiewanej przez Brathanki i Halinę Mlynkową. Opowie Pan, jak powstała?

Przynajmniej teraz wolałbym o tym nie opowiadać, bo o Brathankach i mojej z nimi współpracy będzie moja druga książka, która właśnie powstaje. Jestem w połowie pisania. To będzie książka o tym samym, czyli o artystach, ale z innymi bohaterami. Będę pytać ich, czym jest dla nich sukces. Bo to pojęcie znaczyło kiedyś coś innego niż dzisiaj.

Czyli czym różni się sukces osiągnięty w latach 80. od tego dzisiejszego?

To właściwie dwie różne rzeczy. Zaucha był gwiazdą, ale dzięki swojemu śpiewaniu nie miał milionowych kontraktów, willi i samochodów. Jędruś się z tej swojej sławy śmiał, ale lubił, jak np. szedł przez Rynek w Krakowie i ktoś znajomy mówił: „Jędruś, chodźże na banię”. To zresztą zdarzało się nagminnie i on to uwielbiał. To był dla niego wyznacznik sławy. Trzeba jednak przyznać, że praca na estradzie jest trudna. Mnie to na przykład męczyło.

Być może ta trudność to jeden z powodów depresji Ryśka Rynkowskiego, o której ostatnio tyle się pisało i mówiło. No bo to wygląda tak: wyjazdy, hotel, hotel, koncert i kolejny koncert, a jedyna rozrywka to możliwość napicia się z koleżkami. Pół biedy, jeżeli to są prawdziwi koledzy, ale zazwyczaj to ci, co chcą się ogrzać w sławie artysty.
Rysiek jest niesłychanie wrażliwy. Chce też wszystko robić profesjonalnie, bardzo się stara. Pamiętam taki przypadek, gdy przed jednym ze swoich występów w Opolu ciągle powtarzał słowa piosenki. Mówię mu: "Nie powtarzaj do końca przed występem, bo się pomylisz". No i się pomylił, chociaż nie wiem, czy ktoś ze słuchaczy to zauważył. Starzy wyjadacze mają to do siebie, że potrafią takie pomyłki zamaskować.


© fot. z archiwum Zbigniewa Książka

Na zdjęciu z aktorką Dorotą Kolak

Ale praca artysty jest trudna, bo uczciwy wykonawca śpiewa i przygotowuje się tak samo dla trzech słuchaczy, jak i dla sali pełnej widzów. I Rynkowski do takich artystów należy. Trzeba też pamiętać, że kiedyś inaczej wyglądało to życie artystów. Jeszcze w latach 80. do takiego Opola zjeżdżał cały klan wykonawców. Ludzie się spotykali, śpiewali po pijanemu. To był bardzo fajny okres. Czuliśmy, że jesteśmy razem. Wtedy też istniał zawód tekściarza. Teraz wykonawcy piszą sami, śpiewają i znikają. Życie niektórych utworów jest bardzo krótkie. Dlatego też te niektóre stare piosenki, które ciągle się śpiewa i zna, uważam za cud. A Maryla Rodowicz, która jest obecna na scenie od pół wieku, to absolutny fenomen. To, że potrafi zaśpiewać każdy rodzaj piosenki i ciągle potrafi być na topie.

W Pana książce raczej nie występują nazwiska, czytelnik musi się domyślać, że chodzi o Andrzeja Zauchę, Piotra Skrzyneckiego czy Jana Nowickiego.

To był zabieg celowy. Nie wszyscy moi znajomi i przyjaciele chcieliby, żeby opisywać ich podając nazwisko, więc mówię, że nie zawsze są podobieństwa między nazwiskami a realnymi artystami.

Wspomniał Pan, że pisze drugą książkę. A co pisze Pan oprócz tego?

Pracuję nad płytą z Markiem Stryszowskim. Na tym albumie zaśpiewali obok Marka Bobby McFerrin, Grzegorz Turnau, pieśniarka z Arabii Saudyjskiej i wielu innych artystów. Płyta powinna być gotowa w marcu 2017. Poza tym z Londynu przyjechał Tomasz Borkowy, aktor znany z serialu „Dom”. Chce zrobić musical, do którego ja napiszę libretto. Przygotowuję się też do imprezy z okazji obchodów rocznicy powstania Gdyni. No taką mam interesującą pracę, że wstaję codziennie rano, czy to świątek, czy piątek, i coś piszę… Trochę jak uczeń w szkole, który musi napisać jedno wypracowanie dziennie, a jak się nie spodoba, to nie dadzą jeść.

Rozmawiała Małgorzata Stuch
Zdjęcie główne: archiwum prywatne
  •  Komentarze

Komentarze (0)