Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

"Fulgura frango - pioruny kruszę". Historia grodziskich dzwonów farnych i odważnych mieszczan

Anna Borowiak
Anna Borowiak
Grodziscy regionaliści nieustannie poszukują kolejnych interesujących faktów z historii naszego miasta. Dziś zapraszamy do lektury artykułu przygotowanego przez Jędrzeja Czechowskiego pod tytułem "FULGURA FRANGO – PIORUNY KRUSZĘ". Bohaterami tego tekstu są grodziskie dzwony farne i odważni mieszczanie, wykonujący swoje obowiązki nierzadko z narażeniem życia.

"Fulgura frango - pioruny kruszę"
Jako że sezon burzowy mamy w pełni i w Grodzisku oraz jego okolicach obserwujemy skutki niebezpiecznych nawałnic, dlatego warto przypomnieć kilka zdarzeń z XVIII-wiecznej historii naszego miasta, a także kilka ciekawych, choć zapomnianych praktyk, które jak wierzono, i to nie bezpodstawnie, miały przynieść mu ratunek.

Otóż dwieście siedemdziesiąt lat temu, dokładnie 29 sierpnia 1752 r., w dzień upamiętnienia ścięcia św. Jana Chrzciciela, taka właśnie burza zagroziła naszemu miastu i grodziskiej farze. Uderzenie pioruna w wieżę kościoła spowodowało spore straty materialne, ale na szczęście nie było wówczas ofiar wśród ludności. Zdołano także uniknąć rozprzestrzenienia się pożaru, jaki w wyniku tego zdarzenia powstał na wieży, a który mógł spowodować ogromne spustoszenie wśród zwartej, głównie drewnianej, zabudowy miejskiej.

Do zdarzenia doszło przed południem około godziny jedenastej. W wieżę kościoła farnego uderza potężny piorun, a fala dźwiękowa powstała w wyniku eksplozji składników powietrza napełnia przerażeniem serca wszystkich mieszczan. Piorun powoduje zapalenie się więźby w średnim prześwicie (przejrzeniu) wieży przy sygnaturce, a wybuch pary wodnej rozrywa wiązanie niższej kondygnacji z dzwonami, które jednak unikają pęknięcia. Eksplozja wyrywa także z ramami wszystkie okna na chórze, a sklepienie wielkiej kruchty przebija w trzech miejscach, po czym rozłupuje stojącą pomiędzy plebanią a kościołem lipę i uchodzi do ziemi. Natychmiast po zauważeniu ognia ówczesny proboszcz, Stanisław Neglecki, wraz z innymi mieszczanami i osobami postronnymi rzuca się na ratunek, ugaszając groźny pożar. Możemy sobie tylko wyobrazić trudność akcji gaśniczej na takiej wysokości, w zniszczonej i grożącej zawaleniem konstrukcji wewnętrznej wieży, przy pomocy dostępnych wówczas środków, czyli wiader z wodą, bosaków, siekier i co najwyżej mokrych materii.

W grodziskiej księdze wójtowskiej zdarzenie to opisano następująco:
„In Memoriam Posteris”
„W tym Roku 1752 Dnia 29 Sierpnia o godzinie iedenastey przed Południem piorun uderzył w Wieżą Koscioła Farnego Grodz; z okrutnym trzaskiem y chałasem, y przestrachem całego Miasta, który nayprzod w Srednim przejrzeniu przy Sygnarku zapalił z wielkim niebezpieczeństwem; lecz to przecie za osobliwszą łaską P. Boga ugaszono. W pierwszym zas Przerzeniu gdzie dzwony, wiązanie połupał, Szczęscie; ze Dzwona ktorego niestłukł. Także y Ramy z oknami na chorze poznaszał podniebienie w wielkiej kruchcie we troie przebił, y Lipę przy wiezy od Plebaniy z tey strony rozwalił. […].”

Nie ma pewności, czy podczas burzy w 1752 r. dzwoniono dzwonami na rozpędzenie chmur, ale kiedy niespełna dwa lata później, 4 czerwca 1754 r. we wtorek po Zielonych Świątkach dochodzi do nieomal podobnego zdarzenia, opisy kronikarskie nie pozostawiają już wątpliwości.

4 czerwca 1754 r., widząc nadchodzącą burzę, mieszczanie ruszają jak zwykle, by dzwonieniem w największe dzwony farne zapobiec nieszczęściu. Niestety, tym razem piorun, który uderzył w wieżę kościoła farnego, spowodował śmiertelne obrażenia jednego z ośmiu dzwoniących, a poraził w sumie przynajmniej cztery osoby, dokonując przy tym kolejnych uszkodzeń i zniszczeń wewnątrz wieży. Potężne wyładowanie elektryczne przechodzi od szczytu wieży po dzwonach do lin, za które pociągał jeden z zespołów dzwonników. Tysiące woltów łuku elektrycznego przechodząc przez ciało dzwoniącego Józefa (kucharza księdza dziekana grodziskiego), nagrzewa je straszliwie, napełniając okropnym fetorem spalenizny całą wieżę i prowadzi do natychmiastowej utraty przytomności jego i jego trzech towarzyszy, których bez oznak przytomności zniesiono natychmiast na dół. Nieszczęsny kucharz kona poparzony w męczarniach przez trzy dni, umierając 7 czerwca 1754 r. Zapewne w dowód szacunku dla jego postawy zostaje pochowany na cmentarzu parafialnym przy samej farze, choć wówczas w Grodzisku chowano zmarłych już najczęściej na cmentarzu przy kościele św. Anny. Na szczęście pozostali porażeni, jak stwierdził kronikarz, dzięki pomocy Bożej dochodzą po kilku dniach do siebie. Zgodnie z zapisami parafialnej księgi zgonów dzwoniącymi wówczas byli: wspomniany Józef kucharz, który zmarł, Martin Slafczynski – dzwonnik, Joannes Karaskiewicz – dyrektor szkoły, Stanislaus Krconek, Antonius Winkler, Valentin Czaplicki – sługa, Petrus Berg oraz szewc Woyciechowski.

Ostatecznie, w wyniku wspomnianych zdarzeń, wieczorem 7 maja 1769 r. wieża grodziskiej fary częściowo runęła, uszkadzając sklepienie nawy głównej, a grożące zawaleniem fragmenty rozebrano celem wykorzystania cegły na budowę nowej szkoły miejskiej przy farze. Z konieczności postawiono wówczas przy kościele drewnianą dzwonnicę, w której umieszczono ocalałe dzwony, ale po stu latach i jej groziło zawalenie.

Wiara i nauka - kontra wierzenia ludowe

Zapewne wielu z czytających uśmiechnie się lub zastanowi, dlaczego grodziszczanie byli tak nieostrożni, że w ogóle podjęli ryzyko wspinania się na wieżę podczas burzy, by dzwonić na rozpędzenie chmur. Dysponując dzisiejszą wiedzą, zadajemy pytanie, czy takie zachowanie ma sens? Czy można je wytłumaczyć inaczej jak irracjonalnymi przekonaniami przodków niepopartymi dowodami płynącymi z nauki? Dlaczego doszło do śmierci Józefa kucharza i dlaczego, w dawnych wiekach, dzwoniono podczas burzy na rozgonienie chmur?

Większość kultur ludowych od zawsze opierała swe wierzenia na teorii walki dobra ze złem. Ważną rolę w wyobrażaniu takiej walki odgrywał więc też lęk przed skutkami burzy. Ludzie wierzący od wieków radzili sobie z tym strachem przez modlitwę do świętych uważanych za szczególnie wówczas pomocnych, jak np. do św. Floriana czy do św. Michała, a w oknach zapalano gromnice. Zabudowania gospodarcze chroniono przed skutkami burz (najczęściej oczywiście przed pożarem) dzwonieniem w małe (tzw. loretańskie) i większe dzwony. Jednak najczęściej to właśnie dzwony kościelne alarmowały o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Tam, gdzie kościoła nie było, ludzie budowali drewniane wolnostojące dzwonnice. Wiara, że siła, z jaką roznosi się dźwięk dzwonów, oddala pioruny, nawałnice i wichury od zabudowań, wynikała początkowo zapewne z obserwacji otoczenia, a ostatecznie znalazła swoje potwierdzenie w nauce, która zajmuje się przecież wyjaśnianiem zjawisk naturalnych.

Jak wiadomo, na skutek ruchu różnych cząstek (najczęściej wody, do tego w różnych stanach skupienia) w chmurach dochodzi do wytworzenia różnicy potencjałów elektrycznych. Najkrócej można stwierdzić, że dół chmury ładuje się ujemnie, a góra dodatnio. Między ziemią a chmurą na niebie zaczyna powstawać ogromna różnica potencjału elektrycznego, co może doprowadzić do wyładowania elektrostatycznego widocznego jako błyskawica - łuk elektryczny. Wybierał on zawsze najkrótszą drogę do ziemi, najchętniej uderzając w wysokie metalowe i ostro zakończone przedmioty. Wszystkie te warunki doskonale spełniały wtedy jak i dzisiaj wysokie budowle, w tym wieże, szczególnie nakryte metalową blachą. Dzwonienie dzwonami, zwłaszcza tymi największymi (o największej średnicy), przez dłuższy czas było dobrym pomysłem, ponieważ dźwięk takiego dzwonu wytwarza w powietrzu falę akustyczną o niskiej częstotliwości i dużym okresie. Rozchodzące się w ten sposób w powietrzu fale akustyczne, wywołują drganie cząsteczek pary wodnej w chmurze burzowej. Podlegają one zagęszczeniu, wytwarzając większe krople deszczu, które opadając przejmują ładunek elektryczny i powodują osłabienie potencjału elektrycznego chmury, choć raczej tylko w pobliskim zasięgu rozchodzenia się fali akustycznej. Działanie takie mogło zatem ochronić najbliżej znajdujące się obiekty.

Na dzwonach burzowych często umieszczano charakterystyczne łacińskie sentencje, które jako epigrafy występują na dzwonach od wieku XII do XX:

„Vivos voco, mortuos plango, fulgura frango”
(Żywych zwołuję, zmarłych opłakuję, pioruny poskramiam/kruszę).

Taką sentencję można obejrzeć np. na dzwonie z 1930 r. w bazylice franciszkańskiej w Panewnikach.

W kościołach będących w kręgu kultury niemieckiej wieszano zatem różne Donnerglocke (dzwony chroniące od piorunów), Wetterglocke (dzwony chroniące od nawałnic), czy Sturmglocke (dzwony na trwogę). W niemieckojęzycznych Alpach nadal praktykuje się dzwonienie w czasie zagrożenia. Pytaniem otwartym pozostaje kwestia, czy którykolwiek z dzwonów w farze grodziskiej był typowym dzwonem burzowym? Jeśli nie, to i tak źródła historyczne pokazują, że na pewno wykorzystywano je także w tym charakterze. Niestety umieszczone na nich inskrypcje nie rozstrzygają tego problemu.

Jak wcześniej wspomniałem, w mniejszych miejscowościach, nieposiadających własnego kościoła, zaczęto stawiać wolnostojące dzwonnice tzw. loretańskie. Nazwa „dzwonnica loretańska” wzięła się od Matki Bożej Loretańskiej i związanego z nią kultu. W XVII i XVIII wieku powszechnie budowano repliki Świętego Domku z Loreto. Wierzono w cudowną moc dzwonków, które miały odpędzać burze, choć władze kościelne zakazały używania ich w tym celu. Nie wpłynęło to jednak na ludzkie przekonania i zaczęto budować dzwonnice, których dzwony były poświęcone Matce Bożej Loretańskiej. Zwyczaj ten mocno rozwinął się w XIX i na początku XX wieku w Polsce, zwłaszcza na Podhalu, Orawie, Żywiecczyźnie oraz w okolicach Babiej Góry, np. słowackie miasteczko Spiska Stara posiada do dziś dzwon do przepędzania burz z piorunami. Od XVII wieku upowszechnia się także zwyczaj posiadania w domostwach czy gospodarstwach małych dzwonków loretańskich, którymi dzwoniono w czasie burzy, by odpędzić pioruny w inne strony.

Ale nic nie dzieje się samo, dlatego zawsze (przed epoką elektryczności) potrzebni byli odważni i odpowiedzialni ludzie, czyli dzwonnicy. Wypatrywali nadciągających burz i w razie zagrożenia bili w dzwony. Ponadto taki alarm burzowy zmuszał do zachowania szczególnej ostrożności i przygotowania podręcznego sprzętu gaśniczego, tj. szpryc, wiader, beczek z wodą. Była to trudna i niebezpieczna praca, zważywszy gdzie najczęściej uderzały pioruny. Zdarzało się, że dzwonnik wtedy ginął.

Dzwonników za ich trud i sumienność wynagradzano najczęściej płodami rolnymi. Kiedy gromadziły się chmury, biegli oni do dzwonów, dzwoniąc, dopóki chmury nie przeszły, co nieraz trwało ponad godzinę. Gdy niebezpieczeństwo minęło, gospodarze wystawiali zapłatę na progach.

Tymczasem na południu słowiańszczyzny wierzono, że dźwięk dzwonka przywoływał mitycznego płanetnika, zwanego także chmurnikiem lub obłocznikiem, który potrafił (jeśli był przychylny ludziom) rozpędzać chmury burzowe, tym samym chroniąc ludzi przed piorunami, a zbiory przed gradem. Czasami jednak wierzono też, że rozgniewany płanetnik, będący zduchaczem lub żmijem (czyli duszą samobójcy, zmuszoną w pokucie do ponownej walki z demonami), potrząsając łańcuchami, wywoływał grzmoty i sprowadzał na ludzi burze. Według ogólnie przyjętych przekonań wcieleniem płanetnika w danej wspólnocie (raczej obłocznika niż zduchacza) mógł być człowiek, ktoś w rodzaju szamana „bocora”, np. podhalański lub podkarpacki gazda, który wspinał się na najbliższe wzgórze i tam, wciągany do nieba, toczył walkę dobra ze złem za pomocą sobie tylko znanych zaklęć, powodując, że burze omijały zabudowania. Ostatni podkarpacki płanetnik, Wojciech Rachwał, żył w Przysietnicy koło Brzozowa. Odkąd umarł - przeszło 30 lat temu - nie ma już tam nikogo, kto potrafiłby równie skutecznie odganiać gromy.

Z kolei w przeszłości Grodziska (pomiędzy XVI a XVIII wiekiem) miały miejsce liczne procesy o czary, w których zarzuty stawiano najczęściej kobietom, zielarkom i tym, parającym się gusłami. Oskarżano je m.in. o szkodzenie ludziom i polom czarami, wywołującymi nawalne deszcze, a zwłaszcza gradobicia, kładące zboża na przednówku. Tak więc niejedna niewinna tzw. „grodziska czarownica” spłonęła też z tego powodu, że uwierzono, iż w walce żywiołów dobra i zła w naturze sprzymierzała się z siłami niesprzyjającymi wspólnocie mieszkańców miasta. Ale to już inna opowieść.

Jędrzej Czechowski

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na grodzisk.naszemiasto.pl Nasze Miasto